Do Czorsztyna przyjechaliśmy wczesnym rankiem. Ja i Pele – we dwóch – dwóch z jednym jednoosobowym namiotem. Stanęliśmy na polanie będącej polem namiotowym na zboczu wzniesienia. Nie zdążyliśmy się jednak rozbić – policja (bo to już wtedy chyba była policja) kazała opuścić to miejsce. Ludzie musieli zwijać swoje namioty, ale my byliśmy luźni, więc poszukaliśmy nowego miejsca. Znaleźliśmy opuszczony – jak wszystkie w Czorsztynie – dom, cały wysprayowany, a za nim coś w rodzaju dużego podwórka, otoczonego drzewami.
Wyglądało to jak polanka w lesie. Całe to podwórko zarośnięte było pokrzywami dochodzącymi do co najmniej półtora metra. Odszukaliśmy jakąś dużą kłodę, i turlając przez pokrzywy, zrobiliśmy jakiś dwu-, może trzymetrowy korytarz. Miejsce było idealne na nowy obóz. Czuliśmy się jak pionierzy w tropikalnej dżungli – nawet atmosfera była parna, wilgotna. Na prawo od głównej „uliczki” wygnietliśmy w pokrzywach placyk pod nasz namiot. Później zrobili to inni, każdy przychodził i brał w posiadanie swoją „zatoczkę” w tym morzu pokrzyw. Po paru godzinach wyglądało to tak, że chodziliśmy po grubej warstwie powalonych, parujących w skwarze, pokrzyw. Tylko punkowcy, anarchiści i w ogóle ci, co nie mieli namiotów, zamieszkali w squacie, obok którego stały – i straszliwie cuchniały – kible.
Powyżej widać „zgromadzenie ogólne” przed squatem, ne meblach wyciągniętych z budynku. Większości ludzi nie pamiętam – na pewno w puchowej kurtce (w lipcu!!!) i z megafonem jest Staszek Zubek, jeden z głównych organizatorów, zdaje się. Ten dredziarz to pewnie Patyczak, choć nie mam stuprocentowej pewności, bo siedzi tyłem. Na pewno widać kociołek, w którym „kijem mieszał zupę…”. Może jest też Kataryna?
Na zdjęciu poniżej widać squat i werandę, z której zrobiono zdjęcie zgromadzenia. Z kociołka snuje się dym – czyżby znowu zupka Patyczaka?
Któregoś dnia siedziałem tak sobie przed swoim namiotem, a z drugiego końca pola pokrzyw dochodziło mnie głuche dudnienie. Dźwięk był taki, że pomyślałem, że ktoś wali w pudło od gitary. Pomyślałem, że w takim razie powalimy wspólnie i wziąłem swoją gitarę. Kilkadziesiąt metrów dalej, na drugim końcu naszego pola, zastałem młodego chłopaka i dziewczynę. On walił w bęben, który był… rurą PCV obciągniętą kozią skórą, ona grała na marakasie. Bębenek miał tę właściwość, że jako tako brzmiał tylko w słoneczny dzień, wieczorem skóra flaczała. Zaczęliśmy grać – ja jednak nie waliłem w pudło, tylko normalnie używałem strun. Grać na gitarze umiałem niewiele – „Plasm 125” Izraela, „Get up, Stand up” Marleya, „Kibel” Formacji Nieżywych Schabuff, „Maha Mantrę” Hare Kryszna… Potem zaczęły się przeróbki – tak powstały dwa „hymny” tamtego Czorsztyna.
„Kibel” – tak bardzo kojarzący się nam z owym drewnianym wychodkiem koło squota, zamieniliśmy na „Tamę”:
Tama tama – roznosi zarazki
Tama tama – wylęgarnia muszek
Tama tama – z tamą obrazki
Tama tama – chyba się uduszę
Piosenkę reggaeowej kapeli ENGADDI śpiewaliśmy w ten sposób:
Na początku w Czorsztynie
Rosła trawa, wysoka trawa
Na początku w Czorsztynie
Rosła trawa, zielona trawa
A teraz tutaj rośnie zapora –
Pozwólcie rosnąć trawie!
(w oryginalnej wersji zamiast Czorsztyna jest ziemia a zamiast tamy – beton)
Wokół zaczęli gromadzić się ludzie. Okazało się, że ktoś jeszcze ma gitarę, ktoś inny drumlę, harmonijkę, może jeszcze coś, czego nie pamiętam. Pod wieczór tworzyliśmy już kilkunastoosobowy zespół. Aż w końcu w nocy, ktoś zniecierpliwiony, powiedział, żebyśmy w końcu poszli spać.
Tak poznałem Magdę i Dominika z Rzeszowa, później najlepszego – jak dla mnie – bębniarza w Polsce – twórcę takich projektów jak G’RASSTA czy WA DA DA. Przyjaźniliśmy się później wiele lat, i jeszcze parę razy udało nam się grać razem.
Przydrożne muzykowanie. Grający na gitarze – ja, obok z marakasem Magda z Rzeszowa i Dominik Muszyński ze swym pierwszym w życiu bębenkiem. Wśród stojących m.in. Patyczak – w swoich słynnych błękitnych spodenkach i z marakasem.
Któregoś dnia postanowiliśmy pójść do Niedzicy na zamek. Sytuacja nie była prosta, bo w trzech okolicznych gminach na czas akcji TAMA TAMIE ogłoszono stan wyjątkowy. Pamiętam też taką akcję, że ktoś zerwał ze słupa obwieszczenie o stanie wyjątkowym i śpiewał go przygrywając na gitarze w rytmie bluesa. W każdym razie chcieliśmy pójść do Niedzicy. Trzeba było przejść przez Dunajec („pod specjalnym nadzorem”) ale udało się, nikt nas nie zatrzymał. Po drugiej stronie rzeki eskortowała nas tylko inna nyska i inni funkcjonariusze. Trzeba było także przenieść instrumenty. Pamiętam, jak już zbliżaliśmy się do zamku, jakiś koleś uśmiechnął się do policjantów i zagrał im na flecie melodię z „Janosika”. Myślałem, że nas zamkną, ale mieli widać poczucie humoru…
Kogo my tu mamy? W samym środku Dominik.
Pomyśleć, że zamiast do Czorsztyna miałem jechać do Niemiec. Tylko że pokłóciłem się z rodzicami i wyszedłem z domu…
Jeszcze rzut oka na okazały zamek w Czorsztynie:
I pora się żegnać. Ten przystanek zginął wraz z całą okolicą. Pewnie studiujemy mapę, jak się wydostać do cywilizacji…
Jarosław Krajniewski
Źródło: MOJE ZAGŁĘBIE: CZORSZTYN 1991 (mojezaglebie.blogspot.com)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, udostępnianie tylko za zgodą redakcji portalu staryczorsztyn.pl/MMC/29.05.2021/